„[…] tam, gdzie góry sięgają nieba […] rozpościerają się pola niemal w całości obsiane pszenicą, a na spalonych słońcem stokach pasą się owce i kozy. W całej okolicy nie widać tu innego lustra wody poza metalicznie lśniącą smugą w tym odległym miejscu, gdzie rozpalone niebo styka się z żółtą ziemią, ani innych fal niż te płynące po złotych łanach pszenicy, niczym po szumiącym morzu rozkołysanym przez wiatr, łagodny jak oddech bogini. Odwieczna plątanina mirtu, żarnowca, lebiody i tymianku rośnie na urwiskach, a jedynym dźwiękiem, jaki zakłóca wszechogarniającą ciszę, jest niepokojący szept sirocco.”
Marlena de Blasi „Tamtego lata na Sycylii”
Była ósma rano, gdy do drzwi pokoju zapukał Dario i podał tacę ze śniadaniem. Po zakwaterowaniu dzień wcześniej otrzymaliśmy „formularze śniadaniowe”, na których mogliśmy zaznaczyć wybrane spośród typowych sycylijskich słodkości produkty oraz godzinę, o której posiłek ma być podany. Choć serwowane bezpośrednio (jak dzień wcześniej w Sciacca), śniadanie było obfite i pyszne, wzbogacone widokiem z balkonu na morze, kościółek San Calogero oraz budzące się do życia ulice Agrigento. Po raz pierwszy jadłam cornetto z kremem pistacjowym, rewelacja! Nazwa „La Dolce Vita” (słodkie życie) jest niezwykle trafna dla tego małego (3 pokoje), kameralnego i świetnie zorganizowanego Bed & Breakfast. Jego wybór był strzałem w dziesiątkę, a jedynym minusem fakt, iż mieliśmy ochotę pozostać w tym błogostanie, zamiast ruszyć dalej. Choć doba ze śniadaniem kosztowała nas 72 euro, to było warto, polecam każdemu, kto planuje nocleg w Agrigento.
Nadszedł czas wyjazdu. Podczas wykwaterowania Dario nawiązał do meczu Polska – Rosja, który odbył się poprzedniego wieczoru w ramach Euro 2012. Okazało się, że on również kibicował naszym Orłom, podobnie jak większość miejscowych. Choć mecz zakończył się remisem, to Dario i tak stwierdził, że Polacy „dokopali” Rosjanom. Fakt ten cieszy mnie dwojako: po pierwsze, że kibicowano właśnie nam, zapewne ze względu na Jana Pawła II (czytaj więcej w poście „Schodami Tureckimi” do Agrigento), a po drugie i najważniejsze, że zaczęli nas odróżniać od Rosjan. Gdy po raz pierwszy byłam na Sycylii 11 lat wcześniej, to niestety uważano nas i naszych wschodnich sąsiadów za jeden kraj i jeden naród.
Z żalem pożegnaliśmy Daria i ruszyliśmy w drogę. Plan na ten dzień zakładał przejazd do Enny, spacer po Centro Storico i wejście na wieżę zamku, a następnie przejazd do Piazza Armerina i zobaczenie miasteczka. Tam też zarezerwowałam jeden nocleg za 70 euro / dobę ze śniadaniem w formie bufetu. Cała trasa na ten dzień liczyła sobie 124 km, a słońce paliło bezlitośnie od samego rana.
Byłam bardzo ciekawa wnętrza wyspy, do tej pory oddalałam się od wybrzeża nie dalej, niż na ok. 20 km, a także raz jechałam autostradą Katania – Palermo 11 lat wcześniej, choć bez zatrzymywania się gdziekolwiek poza stacją benzynową. Dwa lata przed tą podróżą miałam przyjemność przeczytać piękną powieść Marleny de Blasi „Tamtego lata na Sycylii”, której akcja umiejscowiona była – choć nie jest to dokładnie sprecyzowane – w okolicach Enny (moja interpretacja). Zamieszczone w tej książce opisy miejsc, zapachów i smaków są tak realistyczne i piękne zarazem, że tym bardziej chciałam zobaczyć na własne oczy, ile w nich rzeczywistości, a ile fikcji literackiej Marleny de Blasi.
Wyjazd z Agrigento był trochę opóźniony robotami drogowymi. Im bardziej oddalaliśmy się od wybrzeża, tym krajobraz stawał się bardziej pagórkowaty i zielony, a na poboczach pojawił się janowiec barwierski – ten sam, którego zapachem zachwycałam się ledwie dziesięć dni wcześniej na zboczach Wezuwiusza. Nieubłaganie zbliżała się godzina zero dla baku naszego Punciaka i musieliśmy zatankować go do pełna dieslem po 1,72 euro / litr (8 zł!). Na stacji zauważyliśmy błąkającego się, zagłodzonego psa. W Polsce wiedziałabym, co zrobić, ale tam niestety nie. Serce pękało, ale mogliśmy tylko kupić dwie duże ciabatty z serem i salami i nakarmić biedaka. Szokujące dla mnie jest, że nikt z pracowników stacji nie zainteresował się zwierzęciem, a za kupienie mu jedzenia za 4 euro patrzono na nas jak na kosmitów.
Enna widoczna była z daleka. Położona wysoko na skale (931 m n.p.m.) pośród licznych wzgórz robi imponujące wrażenie. Wówczas zrozumiałam, dlaczego miasto nazywane jest pępkiem Sycylii – nie dość, że znajduje się prawie w samym środku wyspy, to jeszcze dumnie patrzy na okolicę z góry.
Map from PlanetWare.com
Wjeżdżając do Enny skierowaliśmy się od razu do normańskiego Castello di Lombardia z XIII wieku, położonego w najwyższym punkcie miasta, gdyż bezpośrednio obok znajduje się bezpłatny parking. Z posiadanych przeze mnie informacji wynikało, że wstęp do zamku również jest bezpłatny, choć nie dawałam temu wiary. Niestety, ale Włosi bezlitośnie żerują na turystach i każą sobie płacić za wszystko. Pod tym względem przoduje Toskania, tam nawet za wstęp do większości kościołów pobierane są opłaty. A jednak, wstęp do zamku w Ennie okazał się wolny dla wszystkich. Castello di Lombardia przetrwał do naszych czasów w dość dobrym stanie, spośród dwudziestu wzniesionych w średniowieczu wież zachowało się sześć. Widoki rozpościerające się z najwyższej z nich (Torre Pisana) są wspaniałe. W oddali majaczy dymiąca Etna, przed nią surowe pagórki, a gdzieniegdzie małe miasteczka, z imponującą Calascibettą na czele.
widok z Torre Pisana – Calascibetta
Choć na dole panował niemiłosierny upał, na wieży wiał przyjemny wiaterek dający ochłodę.
Aby dostać się do zamku należy przejechać całe miasto od strony zjazdu z autostrady, wspinając się cały czas pod górę wąskimi i stromymi uliczkami. Aby zwiedzić starówkę musielibyśmy zejść w dół via Roma, w pobliżu której znajduje się większość zabytków, i wrócić z powrotem na górę po samochód. Niestety, zabrakło nam silnej woli zmuszenia się do tej wyprawy i postanowiliśmy jechać dalej, przejeżdżając tylko przez Centro Storico i podziwiając zabudowania zza okien klimatyzowanego Punciaka. Na małych, samoobsługowych stacjach benzynowych w Ennie ceny paliwa były najniższe spośród wszystkich, jakie widzieliśmy podczas tej podróży. Zapamiętajcie to, my niestety nie skorzystaliśmy, wszak wjechaliśmy do miasta z pełnym bakiem.
Jeszcze większe wrażenie zrobiły na mnie krajobrazy widziane z drogi Enna – Piazza Armerina. Oprócz typowych wzgórz ze ściętą świeżo pszenicą (żniwa na Sycylii przypadają w pierwszej połowie czerwca), mijaliśmy kępy sosen i leśne zagajniki. To zupełnie inna Sycylia, niż ta na wybrzeżu, zaryzykuję nawet stwierdzenie, że przypomina trochę Umbrię i Toskanię.
Nocleg w Piazza Armerina zarezerwowałam ok. 5 km za miasteczkiem w wiejskim Bed & Breakfast Villa Trigona za 70 euro / pokój dwuosobowy ze śniadaniem w formie bufetu. Szczerze przyznam, że choć ładnie położone w cichej okolicy, spodziewałam się po tym miejscu trochę więcej.
Po pierwsze – basen. Informacja podana na stronie internetowej brzmiała, że latem będzie dostępny nowo wybudowany w ogrodzie basen z hydromasażem. Po wyczerpującej podróży w pełnym słońcu relaks w ogrodowym spa szybko postawiłby nas na nogi. Niestety, choć była połowa czerwca, basen był dopiero we wczesnej fazie budowy. Po drugie – pokój. To był prawdziwy koszmar, kara za wybór wersji standard, choć była dostępna droższa deluxe. Wąski i ciasny, łazienka – co bardzo się chwali – przystosowana do potrzeb osób niepełnosprawnych – ale dlaczego toaleta zawieszona była tak wysoko, że przy moim wzroście 165 cm musiałam kombinować, jak na nią usiąść, a jak już siedziałam, to nogami mogłam wymachiwać jak dziecko? Ale nie to sprawiło, że źle oceniliśmy ten pokój. Zasadniczą kwestią okazała się klimatyzacja, która była, ale jednocześnie jej nie było – była sterowana centralnie. W upalny dzień nie chodziła, ale o 23:00 została nagle załączona i swoim rykiem zakłóciła nasz dopiero co rozpoczęty sen. To samo powtórzyło się o 3:00. Bez komentarza.
Pod wieczór pojechalismy do Piazza Armerina zobaczyć miasteczko i posilić się w jakiejś przyjemnej knajpce. Samochód zaparkowaliśmy na obrzeżach starówki w strefie parkowania i ruszyliśmy do centrum. Choć to, po co turyści odwiedzają okolicę, czyli Villa Romana del Casale znajduje się kilka km dalej, to samo miasteczko warte jest choć krótkiego odwiedzenia. Nie ma w nim powalających zabytków, ale właśnie dlatego zachowało klimat sennej, sycylijskiej prowincji. Zobaczyć tam można zwyczajne życie: ludzi kupujących warzywa i owoce u przydrożnego sprzedawcy, staruszki ubrane całkowicie na czarno zmierzające do kościoła, mężczyzn na passeggiacie, czy grupki małolatów goniących się na skuterach. Usiedliśmy w małej trattori, którą prowadziło przemiłe starsze małżeństwo. Wybraliśmy stolik na dworze, a Signore namówił nas na tagliatelle al lomone. Zamówiliśmy jedną porcję, drugą natomiast w innej wersji smakowej. Jak już pisałam w poście Margherita z Julią Roberts, jedną z naszych metod na poznawanie kuchni włoskiej jest zamawianie za każdym razem dwóch różnych potraw i w połowie jedzenia wymienianie się talerzami. Tagliatelle al limone było bardzo specyficzne i smakowało nam, ale makaron z owocami morza nadal pozostał moim numerem jeden.
Jeśli macie jakieś pytania, to proszę, zadawajcie je w komentarzach pod tym postem, postaram się na każdy odpowiedzieć i coś doradzić. Bardzo chętnie poczytam też o Waszych doświadczeniach z podróży po Sycylii, śmiało dzielcie się informacjami, na pewno pomogą one osobom dopiero planującym wyjazd.
- Zaobserwuj blogowy profil na Instagramie;
- Dołącz do obserwujących fanpage'e bloga na Facebooku;
- Dołącz do blogowej grupy na Facebooku;
- Obserwuj mnie na Twitterze;
- Subskrybuj kanał na YouTube;
- Jestem również na Tik Toku;
- Moje e-booki znajdziesz w blogowym sklepie internetowym;
- Moje drukowane książki znajdziesz np. w Empiku.