
Kalabria późną jesienią i zimą. Czego można się spodziewać o tej porze roku w Tropei, pustej i niemal wymarłej? Co warto zobaczyć? Gdzie zjeść dobrze, gdy prawie wszystkie lokale zamknięto z końcem sezonu? Jak poruszać się komunikacją publiczną? Gdzie pojechać na wycieczkę? Relacja z grudniowego wyjazdu z ogromem informacji praktycznych, w tym sprawdzony nocleg, pogoda, zwiedzanie. Zapraszam!
Gdy szykowałam się do grudniowego wyjazdu do Palermo, otrzymałam e-mail od czytelniczki Marysi Nowaczyk, która wraz z mężem właśnie wróciła z Kalabrii i podesłała mi plik z dokładnym opisem swojej podróży oraz dopiskiem, że jeśli uznam, iż komuś przydadzą się poniższe informacje, to chętnie podzieli się nimi z pozostałymi czytelnikami. Marysię pewnie niejedni z Was kojarzą z licznych komentarzy pod postami, gdzie chętnie pomaga i doradza. Pięknie dziękuję Marysiu.
Jesienna melancholia, czyli turkusowe perły w grudniowym słońcu
Męczy nas i uwiera tęsknota za małym, malutkim wypadem na południe Włoch. Najpierw miał być Neapol, po raz trzeci w tym roku. Jesteśmy zakochani w tym mieście pełnym autentycznego życia i jednocześnie bogatym w historię. Więc żmudne szukanie trzech-czterech dni, w których mogliśmy opuścić dom bez kolizji z zobowiązaniami utkanymi w kalendarzu nieprzyzwoicie gęsto i jakoś feralnie.
Ale kiedy miałam już nacisnąć „rezerwuję”, mąż przytomnie zauważył, że wróciliśmy stamtąd dwa miesiące temu i może lepiej polećmy do tej Kalabrii, którą tak niemiło musimy skrócić z powodu zmiany dni i godzin wylotu przez Wizzair. Wybieramy się tam w marcu, w planach mamy parę dni na Sycylii, a na Tropeę z jej okolicami zabraknie nam czasu.
Powiedziane – zrobione. Siódmego grudnia wsiadamy do samolotu i przenosimy się na Costa degli Dei, czyli Wybrzeże Bogów. W pociągu do Tropei spotkała się spora grupka pasażerów samolotu, głównie przesympatyczna młodzież, ale nie tylko. Spotykaliśmy się na trasie spacerów kilkakrotnie, młodzi turyści robili wypady do Scilli lub do Mesyny, my spokojnie ograniczyliśmy się do pobliskich okolic.
Traktujemy nasz wyjazd ulgowo – trzy dni, trzy miejsca do zobaczenia i słodki brak jakiegokolwiek przymusu. Efekt? Zobaczyliśmy melancholijną Tropeę, żywe, kolorowe Pizzo i szare, groźnie nastroszone Capo Vaticano.
Tropea późną jesienią i zimą
Zapada w zimowy sen, głęboki i zaskakujący, przynajmniej dla nas. W świąteczny piątek ósmego grudnia (Święto Niepokalanego Poczęcia Najświętszej Maryi Panny – Immacolata Concezione – wtedy w większości miasteczek i domów pojawiają się choinki i świąteczne ozdoby) robi wrażenie wymarłej, dopiero po południu na placu pod pomnikiem odbywa się jakaś nieduża impreza z muzyką i zabawa dla dzieci. Chodzimy wąskimi uliczkami starówki, zaglądamy we wszystkie możliwe zaułki, cisza i spokój nieprawdopodobny. To bardzo urokliwe miasteczko, wąskie uliczki przywodzą na myśl inne włoskie stare miasta, ale w niczym nie ujmuje im to uroku.
Znajdujemy obowiązkowe punkty widokowe, podziwiamy morze, którego nie marszczy żadna, choćby najmniejsza fala. Kolory łagodne, turkus, błękit, delikatne szarości – wszystko spowite melancholią. Jest pięknie. Schodzimy po schodach koło Konwentu Św. Franciszka, bo tam jest tych schodów najmniej, idziemy plażą do Sanktuarium, wchodzimy po schodach, zaglądamy do kościółka, schodzimy po schodach, idziemy brzegiem morza, wchodzimy po bardzo wysokich schodach na plac widokowy na tyłach katedry. Z tego punktu roztacza się widok na okoliczne wzgórza, wysoko zabudowane na szczytach, perspektywa bardzo szeroka, widać również port, czy muszę dodawać, że schodzi się do niego po schodach? A i wrócić trzeba, rzecz jasna po schodach.…. Uf, ileż schodów jest w takiej niedużej miejscowości. Na szczęście jest ich trochę do wyboru, przynajmniej człowiek się nie nudzi. Amator spacerów w ogóle się tam nie znudzi, bo zawsze znajdzie się jeszcze jakiś malutki zaułek, do którego wcześniej nie trafiliście.
Dla miłośników zachodów słońca mam kiepską wiadomość: słońce nie zapada w morzu, tylko za cyplem, prawdopodobnie to Baia di Riaci. Nie ujmuje to uroku podświetlonym z boku wyspom i wysepkom, naliczyliśmy siedem, w tym dwie bardzo malutkie. Najwspanialszy zachód słońca zobaczyliśmy na pożegnanie w niedzielę. Nasi gospodarze odwozili nas na stacje kolejową i zrobili małą rundkę koło placyku z widokiem. Była ok. 17.10, nisko na niebie świeciła czerwona łuna i podświetlała nieziemskim blaskiem wyspy, morze i zdawała się ogarniać całą przestrzeń po zachodniej stronie. Chyba było niespotykanie pięknie, bo pan Tranfo z dumą zatrzymał wóz i zapytał, czy widzieliśmy taki widok.
Baia di Riaci, która ogranicza południowy widok, to ponoć piękna plaża i można do niej dojść w ramach długiego spaceru. Zostawiłam tę przyjemność młodym turystom.
My natomiast w ramach spaceru doszliśmy dość przypadkowo do cmentarza, zbudowanego wyłącznie z grobowców rodzinnych, mieszczących po kilka miejsc pochówku swoich zmarłych. Robi dość niezwykłe wrażenie.
Z Tropei wyniosłam jeszcze jedno niezwykłe doświadczenie. Mianowicie przed pewną rodzinną restauracją zaczęłam w południe przeglądać kartę dań i zatrzymałam się przy zupie, z omułkami i fasolą. Miłe dziewczątko zagadnęło, ja odpowiedziałam, że zupa tak, ale „con verdura” i panienka pomknęła do kuchni, pokonwersowała i mamma ugotowała dla mnie minestrone. Trwało to z pół godziny, ale jaka była dobra! A największą niespodzianką było, kiedy zajrzałam tam dwa dni później i panienka na mój widok zapytała „zuppa”? Oczywiście zjadłam, z grzankami i kieliszkiem wina.
Nie było to nasze jedyne spotkanie z kuchnią tego regionu. Otóż jest tam sztandarowa kiełbasa nduja, czyli pora na małą historię o tym, jak nie udało nam się zjeść kalabryjskich specjałów. Małżonek postanowił, że czas na przekąskę. Ponieważ dzień był świąteczny, niewiele było otwartych sklepików i skusiliśmy się na „prodotti tipici”. Pani z werwą zaczęła pokazywać nam wędliny do wyboru, bo miała to być kanapka. Prosciutto? Pokazuje bardzo nieapetyczną, prawie czarną wędzonkę. Salsicce? Wyciąga wędlinę z dużą ilością słoninki, mnie ogarnia lekkie przerażenie, bo to wygląda bardzo niezachęcająco i zaczynam podejrzewać, ze to owa słynna Nduja. Pani potwierdza si, nduja, no piccante, normale. O matko, żadne z nas tego nie zje. Podziękowaliśmy i uciekliśmy. A w dyżurnej pizzerii przy deptaku do wyboru kawałki pizzy z kiełbasą czyli ndują, pizza z czerwoną cebulą…. coraz gorzej. Na szczęście ta z cebulą okazała się całkiem smaczna, ichniejsza słynna czerwona cebula jest aromatyczna, słodkawa i naprawdę smaczna. W dodatku jest to jednak technologia prawdziwej pizzy, bo pani wrzuca surowy kwadrat do prawdziwego pieca na parę minut. Ich drugiej wędliniarskiej specjalności, czyli sopressaty, już nie oglądałam z bliska, choć na wystawie była. Nie udało mi się też spróbować fileji, czyli makaronu podobno typowego dla Kalabrii. W żadne karcie dań wystawionej przez restauracje nie znalazłam dania typu „Fileja con melanzone”, nie widziałam nawet „Fileja con nduja”, a miało być popularne. Żałuję, bo na ogół staram się zjeść regionalnego, może sobie zaliczę chociaż tę cebulę.
Tropea jest jesienią specyficzna, nasz gospodarz objaśnił nam, iż właściciele latem zarabiają tyle pieniędzy, że mogą po sezonie wszystko pozamykać. I tak to wyglądało. Oczywiście są otwarte niektóre restauracje i nieliczne sklepy, ale cukiernie czy nawet bary kawowe – niekoniecznie. Znalezienie piekarni graniczyło z cudem, jeden mały sklepik uratował honor miasta i nasze dobre samopoczucie. Kupiliśmy tam pyszne pecorino i inny ser, szynkę i cytrusy, no i bułki. Odkryliśmy też rynek, prawdziwy, w sobotę pełen sprzedających i kupujących. Jest przy głównej ulicy prowadzącej do dworca.
Cukiernię „Tre Stelle” wskazał nam gospodarz, w dzielnicy mieszkaniowej, poza starówką. Pracuje tam Polka i z miłą chęcią zamieniliśmy z nią kilka zdań. Kupiliśmy owoce marcepanowe, takie jak w Palermo.
Chciałabym polecić też krótką wizytę w Creazioni Artistiche Il Faro, sklepie-wystawie z szopkami i elementami ich wyposażenia, na Via Pietro Ruffo di Calabria, 9, czynne od 9.00- 0.00. Jest to dość niezwykle miejsce, ilość nagromadzonych tam figur, dekoracji, postaci przywodzi na myśl trochę ulice szopkarzy w Neapolu, ale to wszystko jest dziełem jednej rodziny. Ich figurki piorą, gotują, pieką chleb, szyją buty itd. Można kupić małą szopkę, pojedyncze elementy, a można po prostu pooglądać. Pan w drzwiach bardzo zaprasza do wizyty. Skorzystaliśmy, należycie podziwnęłam jego prace, choć uczucia miałam ambiwalentne. Niesamowita praca, sztuka, technika wpędza w podziw, ale uroda figurek średnia, podobnie zresztą jak w Neapolu. Zastanawialiśmy się, co właściwie oni robią z tym całym bogactwem, aż zostaliśmy zaproszeni do cioci naszego gospodarza na obejrzenie prywatnej szopki w mieszkaniu. I tu nas zaskoczyło na amen. Wyobraźcie sobie dwumetrowy stół z ustawioną na nim ruchomą szopką. Stajenka z dzieciątkiem jest prawie niewidoczna w tym całym bogactwie pejzaży, postaci, zwierzątek. Niesamowite, jedno pomieszczenie w mieszkaniu poświęcone na szopkę.
Tropea – informacje praktyczne
Na dworcu kolejowym nie ma kasy, tylko automat na bilon lub kartę. Ja miałam kłopot, bo karty mi nie chciał „kupić”. W mieście można kupić bilety w tabaccherii obok Piazza Veneto, tego z pomnikiem ku czci poległych w wojnie 1915-1918. To jedyny plac w centrum miasta. Warto zadbać o bilet, bo w pociągu konduktor bierze 5 euro dopłaty do biletu.
Sympatyczna rodzinna restauracja to La Pentola d’Oro, czynna cały rok. Mieści się parę kroków od punktu widokowego na głównym deptaku. Kiedy obrócimy się już plecami do morza zobaczymy kilka małych uliczek po lewej stronie deptaka i w pierwszej z nich jest ta restauracja.
Mieszkaliśmy w Palazzo Tranfo, tuż obok Katedry, rezerwacja przez Booking.com. Znakomita lokalizacja, wszystko inne też.
W zaułku za Palazzo są dwie restauracje: „Pinturiccio” i „Il Convivio”.
W pierwszej z nich jadłam perfekcyjnie zrobione parmigiano melanzone, wróciłam następnego dnia do powtórki, pizza też była bardzo dobra. Tam też widzieliśmy szefa kuchni, jak z tacą pełną dużych i średnich ryb podszedł do stolika, proponując gościom wybór dania głównego in spe.
W Il Convivio jest tylko pizza i drobne przystawki typu krokiety czy szynka z melonem.
Wśród pamiątek do kupienia są dżemy z czerwonej cebuli i suszone ostre papryczki, sprzedawane na sznurkach lub paczkowane. Groszowe sprawy, dżemy od 2.5 euro, papryczki od 1-2 euro.
Z Tropea do Pizzo
Jedziemy porannym pociągiem, wysiadamy kwadrans po dziewiątej i zaczynamy przymusowy spacer. Dworzec dzieli od miasta ok. 1.5 km, na szczęście idziemy drogą wzdłuż wybrzeża, od asfaltówki odchodzą wąziutkie uliczki prowadzące wprost nad morze. Zaglądamy w nie, fale rozbijają się o kamienie, woda ma barwę szarą, zdobią ją białe grzywy, a fragmenty skał dostarczają dodatkowych atrakcji. Domki nad samym morzem okazują się zamieszkałe, przynajmniej niektóre.
Fale sięgają dwóch metrów przy słabym wiaterku, u nas na Bałtyku takie fale są przy dużo gorszej sztormującej pogodzie.
Samo Pizzo jest wesołym, sympatycznym miasteczkiem, pełnym życia. Widać, że żyje i brak sezonowych gości nie wywiera na nie specjalnego wpływu. Oczywiście, jak każde porządne włoskie miasteczko leży na wzgórzu i należy pokonać odpowiednią ilość schodów, aby dotrzeć na Plac Republiki i do Zamku Murata. Obchodzimy całe wzgórze, przyjemna starówka, w perspektywie jeszcze dwukilometrowy spacer do Chiesa Piedigrotta. Pisałam do nich z zapytaniem o zwiedzanie w ten weekend i otrzymałam odpowiedź, że od 11-13, ale w czasie deszczu zamykają. Jako człowiek ostrożny dzwonię do nich za dziesięć jedenasta i pytam, czy będzie otwarte. Pan mi na to, że o jedenastej będzie padać i nie będą otwierać. Faktycznie w godzinowej prognozie pogody jest deszcz o 11, cóż robić. Udajemy się więc do Baru Dante na Piazza Republica, w którym niejaki Giuseppe De Maria wymyślił Tartufo di Pizzo. Klasyczna wersja to kulka lodów orzechowych wewnątrz i czekoladowych na zewnątrz, z płynną czekoladą w samym środku. Uznaliśmy, że zostawimy swoje 10 euro właśnie im, w uznaniu zasług. Po pełnym satysfakcji wytchnieniu ruszamy w drogę powrotną. Fakt, spadło kilka kropli deszczu po drodze, ale prawdziwy deszcz złapał nas, kiedy jechaliśmy pociągiem w stronę Ricadi.
Z Tropea do Capo Vaticano
W Ricadi na zachętę było sucho, tak jakieś 5 minut. Potem postanowiło nas zmoczyć i zmęczyć. Przeczekiwaliśmy pod jakimś daszkiem, czekając godz. 14, bo o tej powinno przestać padać. Przestało 10 minut wcześniej, więc ruszyliśmy. Na całej trasie przejechały trzy tubylcze samochody, a na punkcie widokowym przy latarni byliśmy sami. Morze było szare, białe grzywy fal dodawały dynamiki, wydawały się groźne, a wiatr potęgował to wrażenie. Nie było widać niczego na morzu, tak jakby najbliższy ląd był nie wiadomo gdzie.
O powrotnej drodze szkoda mówić – zaczęło padać, chwilami lało i tak doczekaliśmy pociągu do Tropei. A tu niespodzianka – o deszczu świadczą już tylko kałuże, ślad słoneczka na niebie, duży ruch pieszy w centrum.
Oczywiście trzeba pamiętać, ze w Pizzo i w Ricadi nie ma kas biletowych ani automatów. My przyjechaliśmy uzbrojeni w powrotne, kupione w tabaccherii w Pizzo. Można sobie obstalować kilka biletów na cały dzień.
Dodam jeszcze, ze rozkłady jazdy umożliwiają wypad zarówno do Scylli, jak i do Mesyny, oczywiście w dni powszednie i w soboty. Niedziele i święta są znacznie trudniejsze komunikacyjnie.
To były piękne dni, z temperaturą sięgającą 13-15 stopni, nawet ten deszcz został Ci wybaczony, Kalabrio.
Maria Nowaczyk
Jeśli wybieracie się do Kalabrii, koniecznie zajrzyjcie do mojego przewodnika po Tropei i Capo Vaticano oraz okolicznych atrakcjach.
https://italia-by-natalia.pl/kalabria-tropea-i-capo-vaticano-turkusowe-perly-morza-tyrrenskiego/
- Zaobserwuj blogowy profil na Instagramie;
- Dołącz do obserwujących fanpage'e bloga na Facebooku;
- Dołącz do blogowej grupy na Facebooku;
- Obserwuj mnie na Twitterze;
- Subskrybuj kanał na YouTube;
- Jestem również na Tik Toku;
- Moje e-booki znajdziesz w blogowym sklepie internetowym;
- Moje drukowane książki znajdziesz np. w Empiku.
piękny opis, a czy macie może sprawdzone informacje czego może się spodziewać w tym regionie na przełomie października i listopada? w kontekście pogody, choć ta jak wiemy płata figle ostatnio, w kontekście życia miasteczek itp?
Zajrzyj do postów Natalii o podróżowaniu jesienią i zimą, można częściowo się zainspirować informacjami o jesieni na Sycylii czy w Apulii. Ale prawda taka, ze to jest zawsze czysty przypadek. W listopadzie byłam dwa lata temu w Mediolanie, było trochę deszczowo i całkiem pochmurnie. Jedyny ładny dzień szybko wykorzystałyśmy na wejście na dach katedry, widoki w słońcu są przepiękne.Ale w dużym mieście zawsze jest co robić, odwiedziłyśmy La Scalę, galerię obrazów, Złoty Kwadrat mody. W małym miasteczku może być ciężko wypełnić czas, nawet wybór czynnych lokali jest ograniczony. Dobrze sobie wybrać wariant rezerwowy, np. wypad do Reggio, Mesyny, może „za wodą” pogoda będzie trochę inna? W tych miastach da się spędzić nawet brzydki dzień. Jesienią czy zimą ja kupuję bilety, kiedy jest wstępna prognoza pogody, choć zawsze w praktyce było lepiej niż w prognozie. Mediolan był wyjątkiem, bo bilety kupiłam wcześniej.